Aleksandra Niedźwiecka
Dr Grzegorz Wolski
"Pośrodku najczystszego miejsca w tej części miasta, za najczystszym biurkiem w tej części budynku usiadł (prawdopodobnie) najczystszy człowiek w tej części kraju. Z jednej z szuflad wyjął plik papierów i gruby kalendarz w czarnej, skórzanej oprawie ze złotym napisem na okładce, informującym do kogo należy: Dr Grzegorz Wolski. Otworzył go w miejscu zaznaczonym czerwoną tasiemką."
Ciszę przerywa odgłos szybkich kroków. Tup, tup, tup – jakby nogi były bardzo zniecierpliwione i wręcz nie mogły doczekać się dotarcia do celu. Można przypuszczać, że tułów ledwo nadążał za nimi w tym momencie. Szczęk klucza w zamku, drzwi otwierają się i wąska smuga światła przecina panujące w pomieszczeniu ciemności niczym ostra brzytwa. Kliknięcie włącznika. Krótki błysk, jeszcze jeden i następny, każdemu z nich towarzyszy brzęczenie uruchamianych świetlówek. Z mroku wyłania się posadzka pokryta szarozielonym linoleum. Na wprost wejścia stoi niewielkie, białe biurko, na którym panuje aż nienaturalny porządek. W jego wypolerowanym blacie śmiało można by przeglądać się niczym w lustrze. Po prawej stronie, pod ścianą umiejscowiono rząd zielonkawych, plastikowych krzeseł. Obok nich, na małym stoliczku sterta równiutko ułożonych czasopism zniechęca do zajęcia sobie czasu lekturą któregoś z nich – nie daj Boże zostaną odłożone w niestaranny sposób, psując tym samym harmonię panującą w pomieszczeniu. Naprzeciwko nich natomiast znajdował się najbardziej tajemniczy element wystroju – wielki (oczywiście nie przesadnie wielki, rozmiary pokoju raczej na to nie pozwalały) parawan, w kolorze ostrego seledynu. Ohyda. Za nim, ukryty czai się stalowy, zdezynfekowany stół, z którego śmiało można by jeść i z pewnością byłoby to bardziej higieniczne niż obiady w najdroższych restauracjach, mimo tego, że średnio dwa razy na dobę jest on pokryty dość sporą ilością kału, uryny, posoki bądź innego ustrojstwa. W rogu, tuż za nim na równie stalowym i równie zdezynfekowanym stoliczku na kółkach leżą równie stalowe i równie zdezynfekowane narzędzia, każde z nich na własnym kawałku białej papierowej chusteczki. W przejrzystych szafach stoją poukładane alfabetycznie a następnie według wielkości lub koloru etykietki buteleczki pełne cuchnących lekarstw. Wszystko w tym pomieszczeniu jest sterylne – nawet fikus w doniczce. Jest on prawdopodobnie nauczony sprzątania po procesie fotosyntezy. Inaczej już dawno wyleciałby za złe sprawowanie.
Pośrodku najczystszego miejsca w tej części miasta, za najczystszym biurkiem w tej części budynku usiadł (prawdopodobnie) najczystszy człowiek w tej części kraju. Z jednej z szuflad wyjął plik papierów i gruby kalendarz w czarnej, skórzanej oprawie ze złotym napisem na okładce, informującym do kogo należy: Dr Grzegorz Wolski. Otworzył go w miejscu zaznaczonym czerwoną tasiemką.
- Co my tu mamy…? – mruknął pod nosem i przesunął wypielęgnowanym paznokciem po liście zapisanych nazwisk. – Roztocki i kastracja kocura na dziesiątą, Nowacka i zastrzyk dla jej chomika na jedenastą trzydzieści, Miszczyk i składanie skrzydła papużki na jedenastą czterdzieści, Tarłowska i lewatywa tego małego, wrednego nawet bardziej niż jego właścicielka, pieska: Fifi, Fafi czy jak mu tam.
Weterynarz spojrzał na to idealnie czyste pomieszczenie a później westchnął ciężko:
- I znowu mi sku**iel zasra cały gabinet.