Marta Kwiecień
Ritz
"Tydzień temu był najdzikszym, najbardziej nieujarzmionym człowiekiem w mieście. Był tak materialny, jak tylko można sobie wyobrazić. Jego rude włosy, piegowaty nos i wodniste oczy okalane białymi rzęsami, krzepki korpus były wręcz uosobieniem cielesności. Silny, młody mężczyzna w jedną noc zmieniony został w pył."
W głowie wciąż mam obraz starych Ritza, stojących w odrapanych drzwiach naszego squatu. Pamiętam dokładnie jak skubałem kawałki odłażącej niebieskiej farby, tylko po to, żeby na nich nie patrzeć. Jak jego ojciec, wysoki, siwy i dostojny wręczył mi czarną kopertę i wymięty kawałek papieru. Zaproszenie na pogrzeb. To było dwa dni temu, kiedy policja poinformowała nas, że Ritz został zamordowany. Moment, w którym krew zastygła mi w żyłach i miałem nadzieję, że już więcej nie zacznie krążyć. Mój przyjaciel Ritz, dwa metry wzrostu, najbardziej rudy człowiek na świecie został zadźgany w przejściu podziemnym, zasyfionym nożem, kompletnie za nic. To był chyba najgorszy dzień mojego życia. Chociaż nie, jest na równi z tym. Z dniem pogrzebu. Siedzę na rozwalonej kanapie, a sprężyna wbija mi się w dupę, gdy czekam na Trupa. Trup to takie małe coś. Niby płci żeńskiej, choć żadnych atrybutów kobiecości nie ma. Mówi się na nią Trup, bo wygląda jakby właśnie wstała z popołudniowej drzemki w trumnie. Żylasta, blada, wychudzona. Z blizną na policzku i plamami po ospie. Twarz po przejściach zdecydowanie nie wpisuje się w kanon. Jednak pomimo aparycji starego pirata, Trup jest niesamowitym człowiekiem. Zawdzięczam jej wszystko, co teraz mam, i bez wahania poświęciłbym to dla niej.
Słyszę głuchy, marszowy stukot butów, i po chwili ma zmarła dziewczyna pojawia się na korytarzu. Nie wygląda najlepiej, choć ja pewnie też nie. Jej krótkie blond włosy, zwykle uczesane w imponującą falę, dziś zostały jedynie odgarnięte do tyłu. Szare oczy z czerwoną obwódką gapiły się na mnie tak tępo, że aż szkoda mi się jej zrobiło. Cóż za biedne, chude, stworzenie, w za wielkim płaszczu i koszuli zapiętej pod samą szyję. Trup nie lepiej zniosła wiadomość o śmierci Ritza niż ja. W sumie nawet gorzej, bo kiedy gruby policjant prowadzący śledztwo powiedział jej, że ktoś go zadźgał, to tak pierdolnęła w szybkę gablotki wiszącej w holu, że rozwaliła sobie całą dłoń. Jezu, ile z tym było latania. Krew, sznyty, rany, wszystko brudne, wody włączyć się nie da, bo młotek od bojlera gdzieś się znów zapodział. Wszystko na oczach policjanta, który przerażony zamiast zamknąć budę i wszystkich powypieprzać na zbity pysk z tej Sodomy i Gomory, zabrał nas do radiowozu i zawiózł na pogotowie, gdzie rączka została elegancko pozszywana. Teraz stoi nade mną i tę obandażowaną dłoń wyciąga. Chwytam ją i powoli się podnoszę. Wychodzimy na ulicę. Ten dzień naprawdę jest koszmarny. Powietrze jest ciężkie, a mżawka niemal zamarza, smagana zimnym, przejmującym wiatrem. Chowam twarz w kołnierzu kurtki, a moje ciało mimowolnie się spina, by utrzymać jak najwięcej ciepła. Kroczymy pustą ulicą przez wrogie warunki atmosferyczne, zupełnie jakbyśmy szli na wojnę. Ale idziemy jedynie na przystanek. Autobusem linii 748 jedziemy w milczeniu na cmentarz. Miejska limuzyna jest stara, rozklekotana i jadą nią może cztery osoby. Kiedy szalony kierowca ledwo wyrabia na zakrętach nietrudno jest spaść z siedzenia. Trup wygląda przez obklejone reklamami okno, a ja kopię żółtą rurkę, która wyrasta tuż przede mną. Żadne z nas się dzisiaj nie odezwało. Bo o czym niby można w takiej chwili rozmawiać? Siedzimy więc i gapimy się w dół, w czubki własnych butów, pogrążeni w podobnej, czarnej medytacji. Nagle do moich uszu dociera cichy głos, nieudolnie silący się na obojętność. O pół tonu za wysoki, zbyt drżący, by to zignorować.
- Ktoś jeszcze tam będzie, oprócz jego starych?
- Nie mam pojęcia. Nie wiem nic o jego rodzinie.
- Nie wiesz nic o nim. - to mnie dotknęło.
- O, za to pomówienie to ci zaraz wszystek spodni do tej chudej dupy wkopię.
- Nie wiemy nawet jak ma na imię. – drąży temat Trup, doskonale zdając sobie sprawę na jak grząskie tereny właśnie wkracza.
- A co cię to tak interesuje? – wybuchnąłem nagle. Apogeum mojego żalu, złości i zdenerwowania nastąpiło właśnie w tej chwili i działa jak zastrzyk energii, negatywnej i niszczycielskiej.
- Mówię tylko, że nieznanie imienia własnego przyjaciela jest trochę do dupy.
- To nie jest ważne, to nie jest kurwa ani trochę ważne.- oddycham głęboko i staram się nie wykrzyczeć tego, co chodzi mi po głowie od dwóch dni. - Pozwól, że ci przypomnę, bo chyba cię ciocia skleroza goni. Nasz ukochany, drogi naszym serduszkom Ritz nie zaćpał się, nie strzelił sobie w baniak, ani nie podciął żył, tylko został zamordowany, co zazwyczaj dzieje się z jakiegoś powodu. Jak myślisz, jaki był to powód?
- Policja mówiła, że został okradziony. - Trup, od czasu do czasu zachowuje się jak rasowa blondynka i wierzy we wszystko, co jest jej powiedziane. Na szczęście nie dzieje się tak cały czas, bo chyba bym z tą kobietą do reszty ocipiał.
- Ciekawe, z czego, jak wtedy nie miał grosza przy dupie. Zresztą, kiedy on cokolwiek miał?
- I mówisz, że co, że ktoś go zabił, bo?
- Tego nie wiem. Wiem, że to, co się stało, nie jest przypadkiem. – tandetne zdanie z taniego kryminału ucina dyskusję. Ciężkie sapnięcie autobusu, trzask otwieranych drzwi i już ja, wraz z Trupem kroczymy przez pełną błota ścieżkę prowadzącą na cmentarz.
Czarna, podłużna skrzynia wisi na skomplikowanym układzie lin i żelaznym stelażu. Ritz nie żyje i właśnie go chowają. Po dwóch dniach przyjmuję to w końcu do wiadomości.
Przez następne kilka lat będą go wpieprzać larwy. Będzie coraz bardziej przypominał wyżej wspomnianą koleżankę Trupa, której z imienia i nazwiska nie wymienię, choćbym nawet bardzo chciał. Aż w końcu zostaną z niego tylko wyjątkowo długie kości. Tydzień temu był najdzikszym, najbardziej nieujarzmionym człowiekiem w mieście. Był tak materialny, jak tylko można sobie wyobrazić. Jego rude włosy, piegowaty nos i wodniste oczy okalane białymi rzęsami, krzepki korpus były wręcz uosobieniem cielesności. Silny, młody mężczyzna w jedną noc zmieniony został w pył. Przypomniała mi się moja własna matka. Prawie całe życie obserwowałem jak niszczeje, trawiona przez alkohol, choroby, depresję, własną nieporadność i niewłaściwych ludzi. To śmieszne prawda? Jedni umierają nagle, w jednej chwili, niespodziewanie. Inni potrafią umierać nawet i dwie dekady.
Rozglądam się wokół i bez skrępowania patrzę ludziom w twarze. Dużo wystrojonych lasek, dużo przystojnych, młodych biznesmenów, dużo starszych ludzi, całych w kratę Burberry. Mój wzrok zatrzymuje się na matce. Gdy tylko spojrzało się na jej twarz wiadomo było, kto jest jej synem. Rude włosy, odrobine wyblakłe, przeplatane były siwizną. Zapadłe policzki i prosty, mały nos – Ritz jak malowany. Ojciec natomiast jest równie wysoki, lecz zupełnie inny. Nieprzenikniony, ze szklaną skórą i betonowymi narządami wewnętrznymi. Rtęć zamiast krwi, miedziane rurki zamiast żył i żelazny szkielet. A na twarzy zbolała mina człowieka, któremu zaczyna odpuszczać znieczulenie po kanałówce.
W pewnym momencie pada imię i nazwisko. Adam Malinowicz. To takie abstrakcyjne. Ritz ma imię i nazwisko. Ma też rodzinę, jak się okazało, dość liczną. Babcia w futrze z mamuta i torbą, do której bez problemu cały bym wszedł, cedzi coś do suchego pana obok niej. Wymalowane nastolatki kręcą tyłkami, a młodzi, aspirujący biznesmeni tęsknie wodzą za nimi wzrokiem, wiedząc, że nigdy w życiu ich nie zdobędą. Kroczymy wśród tego targowiska próżności, dzieciaki, które wyglądają jak świnie na salonach, jakby na reklamę ekskluzywnej marki ludzi przyklejono portrety pamięciowe poszukiwanych morderców. Ładne życie - brzydkie życie. A między jednym a drugim Ritz, który swoje złote lata postanowił spędzić na melinie, zamiast w willi.
Wracając do domu bardzo mocno zastanawiam się, kto i dlaczego, zrobił z mojego przyjaciela sanki ze wstecznym biegiem. Może rzeczywiście to jakiś menel, który łudził się, że wyciągnie od niego kasę. Może jeden z tych pojebów, co to wyłażą na ulicę i w imię Boga, Allaha, Yody, czy Hendrixa strzelają do ludzi. Z tym, że Ritza nikt nie zastrzelił, tylko poszatkował mu wnętrzności. Nie wiem jak komukolwiek mogłoby zależeć na jego śmierci. Możliwe, że idealizuję, możliwe, że wybielam. Możliwe, że nie wiem o nim wszystkiego. Ale nie sądzę, że sam kiedykolwiek się czegoś dowiem. Co prawda niby policja się tym zajmuje, ale oczywiście chuja załatwili i na drugi dzień powiedzieli, że to napad na tle rabunkowym, ale nie ma opcji złapania napastnika, bo to pewnie jakiś bezdomny, niezameldowany, igła w stogu siana i tym podobne pierdoły. A że żaden z niego wybitny obywatel, to i szukać sprawcy się zwyczajnie nie opylało. Dziwne tylko, że jego starzy nie nalegali, by śledztwo trwało, a ładnie łyknęli historyjkę o okradzeniu ich marnotrawnego syna. Możliwe, że nawet im nie zależało.
Jesteśmy już na naszej ulicy. Małej, zapomnianej uliczce, gdzie jedynym ośrodkiem życia jest squat, gdzie latarnie rzucają mdłe, żółte światło, przez co chmury w nocy przybierają odcień ciemnego pomarańczu. Zimny, październikowy wieczór powoli zamienia się w jeszcze zimniejszą, październikową noc. Trup zaczyna szczękać zębami, więc biorę ją pod ramię, bo choć sam nie jestem gruby (wszak moje przezwisko brzmi Szczupły), to jak wiadomo ‘w kupie siła’. Idziemy więc pod zaszczanym, rozwalającym się wiaduktem, nie spodziewając się żywego ducha, gdy nagle zza zakrętu wyłania się niczym zjawa, koleś. I nie to, że pijany, czy zagubiony. Idzie jak wściekły byk, prosto na nas. Jest już bardzo blisko, gdy światło latarni pada na jego twarz, zmęczoną, zarośniętą i szaloną. Na rozszerzone oczy i nozdrza. Na zaciśnięte z wściekłości zęby. Jak jeden mąż obróciliśmy się i zmierzyliśmy wzrokiem Wściekłego. Co mógł tu robić? W okolicy nie ma nic, oprócz squatu. A co jeśli właśnie stamtąd wraca?
Wchodzimy ostrożnie do holu. Po prawej jak zwykle stoją porozpieprzane byle gdzie krzesełka i stoły, po lewej zepsuta kanapa i rozbita gablotka. Huk drzwi roznosi się po całej szkole (bo to budynek byłego artystycznego liceum, dla pretensjonalnej młodzieży z teczkami).
- I co, buraku cukrowy? Pewnie go nawet tutaj nie było. – mówię, żeby uspokoić samego siebie. Wtem rozległ się kolejny trzask drzwi i ciężkie kroki przemierzały korytarz na piętrze. Zobaczyłem najpierw rozwalone kapcie, potem owłosione, obleśne łydki upstrzone siecią żylaków, potem jeszcze brzydki szlafrok, a na końcu brodaty, wielki łeb starego Kaskadera, który swą ksywę nie wiem, jakim cudem zarobił, bo ważąc ponad 200 kilo raczej kojarzysz się ludziom z tucznikiem, a nie wariatem, który rozwala się dla kasy samochodami.
- Kurwa, przez sekundę myślałem, że właśnie wbiło tu stadko słoni na kwasie zrobić imprezę w stylu disco! Nie można ciszej, jebane chucherka?- zadudnił basem, którym obudził już pewnie samego Ritza.
- Możesz nocować w bibliotece, jak ci tu tak bardzo bruździmy. Sorry, ale nie jesteś na kolonii drugoklasistów, tylko w squacie, jakbyś jeszcze kurwa nie zauważył.- Trup jak zwykle nie może się powstrzymać przed odpyskowaniem.
- Dobra, spokój, bo obudzicie już w ogóle wszystkich, głupie cipolągi. – jeszcze mi tu ich kłótni brakuje. Chcę tylko walnąć się w barłóg i iść spać, czy takie skomplikowane?
- Szczupły, jak tam było na pogrzebie? – tym razem Wielka Broda zwróciła się w moją stronę.
- A jak miało być? Pogrzeb to pogrzeb, a nie słoniowe disco party.
- Nie pytam o wasze nastroje i odczucia, ćwoki, tylko o jego rodzinę.
- No taka…Taka, tam wiesz, bogaci, niezbyt mądrzy, ale w sumie nie jacyś bardzo źli.
- Można się było tego spodziewać. Pewnie cała wasza gównażeria tu to się z jakiejś szlachty wywodzi.
- Dobra, zamknij już ryj, Tłusty Czwartku. Idziemy spać. I żeby ci się tak kurwa duchy przyśniły.- rzekła Trup, przesądzając sprawę. Najwyraźniej wspomnienie o rodzinie zepsuło jej, już niespecjalnie fiołkową aurę.
Nogi włażą mi w tyłek, więc ciężko uwalam się na podniszczone łóżko. Trup z fajką sterczącą z ust przekopuje stos drobnych śmieci na stoliku, pewnie szukając zapalniczki. Jednak to nie zapalniczkę podnosi do oczu, a małe, wąskie, białe pudełko, przypominające opakowanie maści.
- Co to? – niczego nieświadomy, wręcz beztroski wyciągam po nie rękę. A zawartość jego przerasta wszelkie moje oczekiwania. Napis informuje, że znajduje się w nim nic innego jak mały, biały patyczek, na który się sika, w celu sprawdzenia czy jest się w ciąży, czy też nie.
- Robiłaś już?
- Nie.
- To na co czekasz? Proszę uprzejmie do kibla w te pędy, naszczać mi na to tu urządzenie i pokazać wynik, nieważne jak będzie on szokujący.- Niemal biegnę do toalety, ciągnąc za chudy nadgarstek Trupa, który nieznacznie się opiera.
Stoję tu chyba wieczność, wsłuchując się w odgłos sikania, który po chwili ustaje, lecz jego źródło wciąż nie wychodzi z kabiny. Źródło teraz siedzi pewnie i ze skupieniem wyczekuje kreseczek, które, jak informowała ulotka zawarta w zestawie - w liczbie pojedynczej oznaczały brak dziecka, a w podwójnej – literalny koniec świata. Następuje zwolnienie blokady, komora maszyny losującej jest pusta i…
Drzwi kabiny się otworzyły, nieznośnie skrzypiąc. Trup blada jak ściana, jeszcze bledsza, jeszcze bardziej martwa wyciągnęła rękę z testem.
DWIE.