Kinga Waszczyk
Autobusowe rozmyślania
Jadę. Jest 14:46. Siedzę w autobusie. Piszę notatkę w telefonie, bo nie mam długopisu, chociaż możliwe, że jakiś znalazłby się w mojej torebce, ale po prostu nie chce mi się szukać. Gdybym nie była taka leniwa i go wyjęła to pewnie uniknęłabym tego małego wypadku, który zdarzył się jakieś 10 minut temu, kiedy to przez przypadek skasowałam 1/3 mojego tekstu, bo dostałam smsa – gdyby była to wiadomość na przykład z zaproszeniem na kawę od jakiegoś sympatycznego jegomościa, to jeszcze jakoś bym to zdzierżyła. Niestety, jedynym facetem, który do mnie pisze, jest mój brat. Dzięki niemu muszę zacząć od nowa. Tak więc: jadę autobusem, jak już wspominałam. Obok mnie wygodnie rozsiadł się na siedzeniu pasjonata trunków wyskokowych, przeróżnych nalewek, mamrotów, perfum, tudzież tego, co Bozia da. Wskazuje na to dość intensywny zapach bijący chyba z każdej komórki jego ciała. Z tyłu studencik, od 23 minut rozmawiający przez telefon z kobietą, przypuszczam, że z jego własną. Wciąż mamrocze coś w stylu: ''Ty masz najpiękniejsze !'' albo ''Twoje i tak są lepsze!'' wplatając w swą wypowiedź wszystkie możliwe nazwy zwierząt, poczynając od kotka i myszki przez żabkę, sardynkę, ptaszka, misiaczka i na łabądku kończąc. Przez chwilę zastanawiałam się czy koleś aby przypadkiem nie pracuje w zoo, ale moje wątpliwości rozwiała kluseczka i kuleczka, którymi rzucił później. Jakby tego było mało, mój studiujący najwyraźniej na pierwszym roku pantoflarstwa towarzysz podróży próbuje naśladować głosem Lindę i chyba naprawdę myśli, że to czyni go cholernie seksownym. Z przodu siedzą babcia z wnuczką. Babcia robi szalik na drutach, założę się, że dla wnuczki. Ta z pewnością i tak nigdy go nie założy – przecież nie pasowałby do jej słodko-różowego stylu i ciuszków wyglądających jak zdjęte z lalki barbie. Tuż za kierowcą siedzi Ona, zmora wszystkich pasażerów, czyli tak zwana Kwoka. Kwoka to uskarżające się na cały wszechświat, niezadowolone babsko. Wszystko jej przeszkadza: a to za długo stoimy na światłach, a to korek duży, a to źle się jedzie, bo wciąż tę drogę remontują, chociaż już dawno po Euro... Z reguły nie należę do osób, które łatwo zdenerwować, ale ta kobieta zrobiła chyba dyplom z irytowania ludzi. W uszach mam słuchawki, w słuchawkach Coldplay, głośność na maksa, odtwarzacz dość dobry, nie jakiś trzeszczący kalkulator, a mimo to nadal ją słyszę. Moje zdenerwowanie powoli osiąga punkt kulminacyjny, zaraz chyba wybuchnę. Możliwe, że to przez głód – ostatni posiłek jadłam o 9:00, teraz jest 15:00, a mój żołądek daje mi do zrozumienia, że nie da się ignorować dłużej niż te sześć godzin. Na dodatek wszystko mnie boli i jestem już zmęczona tą jak na razie dwugodzinną jazdą. Zastanawiam się czasami, po co ja w ogóle to robię? Po co mi ta szkoła we Wrocławiu? O ile milej byłoby siedzieć teraz w domku, przy kominku i pić zieloną herbatę z maliną, goździkami i plasterkiem pomarańczy… I zaczęło się – dopadły mnie one, rozkminy życiowe. Na pierwszy ogień idą oczywiście marzenia. Dlaczego boimy się je spełniać? Dlaczego obawiamy się zaryzykowania, dążenia do nich? Wciąż zadajemy sobie w głowie setki niepotrzebnych pytań: „Czy aby na pewno tego chcę? Ale po co? Może tylko mi się wydaje? Z resztą, pewnie i tak sama nie dam rady…”. Kurde, to naprawdę straszne. Zamiast spiąć tyłek i cisnąć po swoje do przodu (bo przecież nikt nam niczego w życiu nie da za piękne oczy), to my kalkulujemy, roztrząsamy, rozmyślamy. W zadumie patrzę przez okno. Ulicą idzie jakaś pani. Dźwiga dwie duże torby z Biedronki. Od razu widać, że jest nieszczęśliwa, a przynajmniej na tryskająca energią osobę to ona nie wygląda. Ciekawe, jakie były jej marzenia? W wieku 18 lat z pewnością nie przypuszczała, że kiedyś będzie szła przez życie w brudnej kurtce, tachając dwie ogromne reklamówki. Świat jest nieprzewidywalny. Niby człowiek jest pełnoletni, niby może sam o sobie decydować, a tu guzik z pętelką. Najchętniej wyjechałabym gdzieś daleko, do jakiejś puszczy amazońskiej i tam na przykład leczyła dzikusów. Mam cztery z biologii, wiec zapewne od razu zostałabym u nich jakimś prezesem szamanów. Moja mama chyba dostałaby wtedy zawału serca. A ja po prostu chciałbym robić to, co naprawdę mnie interesuje. Może nie jest to zawód szamana, ale z pewnością nie chciałabym zostać nauczycielką czy pracownicą jakiegoś banku. Ech, zawsze w autobusie za dużo myślę. Z rozważań wyrwał mnie mój lubiący mocne trunki sąsiad, który ruszył w kierunku Kwoki, kulturalnie zwracając jej uwagę, że nie jest na posiedzeniu sejmu i że pasażerowie nie mają ochoty wysłuchiwać jej ideologii. Widocznie swoim gadaniem drażniła nie tylko mnie. Padam ze zmęczenia, wręcz czuję, jak krew uderza mi do mózgu. Nie-abstynent przelazł przez prawie cały autobus, pozostawiając za sobą taką woń… nie woń, fetor, od którego rozbolała mnie głowa. Zaraz wysiadam. Z jednej strony nie mogę się już doczekać opuszczenia tej puszki na kółkach, z drugiej tak bardzo nie chce mi się ruszać, że aż szkoda słów. Nawet przyjemnie się tak jedzie w ciepłym, kiedy za oknem zaczyna się jesień. Tylko ten smród… Znów wyglądam przez okno i nagle uświadamiam sobie, że przegapiłam mój przystanek. Niech to szlag!