Andrzej Boroński
Fascynujący kąt widzenia
"Usiadłem, odczuwając w czaszce potężny ból. Na chwilę straciłem świadomość, ugięły się pode mną nogi. Ból rozlał się po całej głowie, po czym powoli odstąpił do tyłu czaszki. Westchnąłem. Otworzyłem oczy i… zdumiałem się."
Niewysokimi krętymi schodami powoli schodziłem do szkolnej piwnicy. Wokół panowała głucha cisza, dzień dogasał, lekcje się kończyły, a budynek całkiem opustoszał. Niedaleko, pewnie w sekretariacie, ktoś jeszcze się kręcił, bo co jakiś czas donosiło się echo postukiwania damskich obcasów. Ściana, o którą się opierałem, była chropowata i nieprzyjemnie zimna. Przyśpieszyłem. Miałem tutaj coś do zrobienia, a mianowicie przeistoczyć się w obcego. Naprawdę! Kręcimy film o kosmitach i wypadła mi rola gościa z innej galaktyki. Jedynym zakątkiem w naszej szkole, gdzie bez ciekawskich spojrzeń można coś zrobić jest rzadko odwiedzana przez nauczycieli piwnica. Właśnie wybrałem to miejsce, by porozglądać się i wejść w swój nieziemski obraz.
Gdy zszedłem schodami na dół, znalazłem się w wąskim, półciemnym pomieszczeniu. Tu było znacznie cieplej, wręcz gorąco. Zawieszone pod sufitem żarówki dawały mętne, żółtawe światło. Pod nogami na betonowym podłożu skrzypiał piasek. Wzdłuż szarych ścian i pod niziutkim sufitem wiły się jak węże metalowe rury grzewcze. Było ich mnóstwo, bez początku i bez końca. Szare, nieosłonięte, układem przypominały skomplikowany labirynt. Szedłem korytarzem, wpatrzony w zwisającą z sufitu lepką pajęczynę i robiło mi się niezbyt przyjemnie wśród tego ponurego otoczenia. Pomyślałem, że zobaczę, co jest za następnym rogiem i wrócę z powrotem. Skręcając, zdążyłem tylko zauważyć zwisającą rurę, o którą natychmiast walnąłem głową. Usiadłem, odczuwając w czaszce potężny ból. Na chwilę straciłem świadomość, ugięły się pode mną nogi. Ból rozlał się po całej głowie, po czym powoli odstąpił do tyłu czaszki. Westchnąłem. Otworzyłem oczy i… zdumiałem się. Przede mną, jak przez mgłę widniała wąska, otoczona wysmukłymi drzewami kręta ścieżka. Pomiędzy tymi drzewami zobaczyłem prześwit i część rozlewiska. Słyszałem szmer liści, czułem podmuch ciepłego wiatru i woń wilgotnej trawy. Podłoże usiane było białymi, gotowymi zerwać się do lotu dmuchawcami. Nie wierząc własnym oczom ostrożnie wstałem, zamierzając wstąpić do lasu, zrobiłem krok naprzód i… ujrzałem przed sobą szary korytarz, okropne rury i zwiotczałe pajęczyny. Przywidziało mi się – pomyślałem - a wszystko przez przeklętą rurę. Zrobiło mi się głupio i smutno. Dotknąłem pulsującego guza na czole i uznałem, że czas wracać do domu. Odchodząc, potknąłem się o złośliwie zwisające sznurowadło, kucnąłem, by je zawiązać i znowu miałem przed oczyma oszałamiający widok. Zastygłem w bezruchu, obawiając się, że zniknie. Wystarczyło wyprostować się i już traciłeś go z oczu.
Nie wszedłem do lasu by go nie spłoszyć. Długo siedziałem, patrząc przez siebie i nasłuchując. Kompletnie straciłem poczucie czasu. Zastanawiałem się, czy jeszcze ktoś wie o istnieniu tego niezwykłego miejsca i czy to wszystko nie jest pomyłką zmęczonego mózgu. Z ociąganiem wycofałem się z piwnicy, opuściłem szkolny budynek i wróciłem do domu. Analizując zdarzenie, doszedłem do najbardziej logicznego wyjaśnienia mojej przygody. Wszystkiemu winne są zbyt nisko umocowane pod sufitem rury. Założę się, że gdybym bardziej uważał, uniknąłbym pechowego zderzenia, ale przenigdy nie zobaczyłbym tego, co widziałem.
Zrozumiałem bardzo istotną rzecz. Nie zawsze fascynujące rzeczy znajdują się na wysokości dumnie podniesionej głowy i niekiedy, żeby je dostrzec trzeba po prostu trochę się pochylić.