Andrzej Boroński
Potykając się o własne nogi
"Zrobiło mi się jakoś wszystko jedno. Ostatkiem sił upchnąłem zmasakrowane ziemniaki do jednouchej torby i przyciskając ją do brzucha, ruszyłem naprzód."
Wlokłem się po Robotniczej, potykając się o własne nogi i przeklinając ciężkie, plastikowe torby z zakupami. Doskwierał upał, kurz, a najbardziej nieśpiesznie drepczące przede mną ludzie. Uchwyty obu toreb niebezpiecznie wyciągnęły się, a plastik w miejscach łączenia zrobił się zdradziecko cieniutki i przeźroczysty. Wszystko wskazywało na to, że cała zawartość toreb lada chwila wyląduje na brudnym chodniku. Przede mną, jakby złośliwie poruszając się środkiem chodnika, majaczyła korpulentna osoba w kraciastym płaszczu. Ruszyłem z prawej strony i… nadepnąłem na jej piętę! Kobieta niezwłocznie przeraźliwie zapiszczała. Odskoczyłem do tyłu. Torby żałośnie drgnęły…
- Młody człowieku, uważaj jak chodzisz! – Spojrzały na mnie znajome oczy pani Olszowskiej, nauczycielki języka polskiego z zapomnianego już gimnazjum. Groźnie zsunęła brwi. – Tytanowy? Janusz?
- Tak jest, proszę pani. Przepraszam, śpieszyłem się i nie zauważyłem pani. Fajnie widzieć panią w dobrej kondycji. – Wyjąkałem, usiłując uniknąć przenikliwego spojrzenia nauczycielki.
- Nie mówi się „fajnie”. Tyle razy wam, ofermom, to mówiłam! Co to za słowo? „Dobrze”, mów „dobrze”. Tak jest poprawnie i po polsku. Czy się nie zgadzasz?
- Ok, pani jak zawsze ma rację. – Ręce mi drżały, kręgosłup trzeszczał, a w kieszeni odczuwałem namolną wibrację telefonu. Pewnie nie mogą się mnie doczekać, spóźniam się.
- Ok? Czy cały mój wysiłek poszedł na marne? Stracone pokolenie! – pani gniewnie zgrzytnęła zębami.
- Przepraszam, muszę już lecieć, – próbowałem grzecznie się oddalić – ktoś zniecierpliwiony na mnie czeka.
- Wiesz, niegrzeczny jesteś. Poczekaj chwilę, muszę cię spytać o coś ważnego… Zapomniałam tylko, o co. Zaraz sobie przypomnę… Masz chwilę? – pani Olszowska łagodnie na mnie spojrzała.
- Niestety, nie mam. Akurat teraz muszę iść. Niosę zakupy, a osoba, która na mnie czeka, z pewnością się niecierpliwi. Będę musiał się tłumaczyć i targać te torby z powrotem. Miło było panią…
- Czekaj, już przypomniałam sobie, - twarz nauczycielki rozjaśniła się - chodzi mi o Helmuta z waszej klasy. Pamiętasz go? Taki kulturalny i usłużny! Zawsze grzecznie się uśmiechał. Miły i uczynny chłopiec! Wiem, że wszyscy go nie lubili, ale nie ja. Nie wiem, o jaką dwulicowość wam wszystkim chodziło. Ja tej cechy w usposobieniu Helmuta nie zauważyłam. Obiecywał, że mnie odwiedzi, ale tego do tej pory nie zrobił. Pewnie jest bardzo zajęty, więc się nie gniewam. Do jakiej chodzi szkoły?
- Niestety nie wiem – patrzyłem bezradnie na nieszczęsne torby. – Nie mam na jego temat żadnej informacji. – Nagle straciłem cierpliwość – To ja już pójdę!
- Tak, oczywiście. Nie zatrzymuję cię. Gdybyś spotkał Helmuta, proszę przekazać mu moje serdeczne pozdrowienia. Będę wdzięczna. – Zapewniła pani od polskiego i całkowicie o mnie zapomniawszy, podreptała przed siebie.
- Naturalnie. Miłego dnia. – Rzekłem szczerze i w tym momencie ucho jednej z toreb triumfalnie pękło. Kartofle powoli wypadły na bruk i zawirowały pod nogami przechodniów.
Zrobiło mi się jakoś wszystko jedno. Ostatkiem sił upchnąłem zmasakrowane ziemniaki do jednouchej torby i przyciskając ją do brzucha, ruszyłem naprzód. Rozpaczliwie ściskając w dłoni wymęczone uchwyty drugiej torby, modliłem się o to, by nikogo nie spotkać.